piątek, 26 grudnia 2014

Świąteczny koszmar story

Nie jestem miłośniczką horrorów i od zawsze ich unikam, żeby później ich wspomnienie niepotrzebnie nie pobudzało mojej wyobraźni, jednak w ostatnim tygodniu stałam się bohaterką koszmaru, który długo będzie powracał. 

Strachu najedliśmy się bardzo wiele, można powiedzieć, że tyle, że świąteczne obżarstwo było nam nie w głowie. Na małego Artura jak grom z jasnego nieba spadła wysoka gorączka, a wraz z nią nietypowe zachowanie. Dzięki błyskawicznym decyzjom i działaniom już godzinę po tym jak gorączka się pojawiła byliśmy pacjentami oddziału pediatrycznego, chwilę później Artur otrzymał pierwszą dawkę antybiotyku zwalczającego bakterię, o której istnieniu powiedziały wyniki badań krwi. Prokalcytonina to słowo, którego nauczyłam się podczas tygodniowego pobytu w szpitalu, to ona była podwyższona i od jej spadku zależał powrót Artura do zdrowia i nasz powrót do domu.

Oprócz nowego słówka zdobyłam nowe doświadczenie, którego mam nadzieję więcej nie powtarzać i którego nikomu nie życzę. Pobyt matki na oddziale pediatrycznym to koszmar, nie wiem czy tak jest na każdym oddziale, tak jest w moim mieście. Poród w doskonałych warunkach i sala rooming-in dla każdej młodej matki pozwalają mieć nadzieję, że taki jest szpitalny standard, że kiedy trafisz na oddział z sześciotygodniowym dzieckiem to będziesz miała zapewnione godziwe warunki, żeby się nim opiekować. Zaraz po pojawieniu się na oddziale nadzieje te zostają rozwiane. Owszem sześciotygodniowe dziecko otrzymuje swoje łóżeczko, otrzymuje sprzęt niezbędny do powrotu do zdrowia, gorzej z jego mamą czy też tatą. Mama nie otrzymuje łóżka, jeśli jej się poszczęści otrzyma składany fotel standardem przypominający kanapę w pociągu, jeśli szczęście nie dopisze może spać na podłodze na materacu bądź kocu, który dostarczy jej rodzina, gorzej kiedy nie może liczyć na niczyją pomoc, bo wtedy jest też pozbawiona jedzenia. Matka opiekująca się dzieckiem nie może liczyć na szpitalny catering, nie może się do niego dopisać, mimo że obiady są zamawiane codziennie dla aktualnej liczby pacjentów. Matce sześciotygodniowego dziecka ciężko zjechać na dół do baru, żeby kupić coś do zjedzenia, więc bez wsparcia rodziny matka opiekująca się dzieckiem jest po prostu głodna. Mi cała ta koszmarna sytuacja całkowicie odebrała apetyt, więc problem braku jedzenia rozwiązał się sam, w efekcie przed świętami straciłam trzy kilogramy, co pewnie niejednego by ucieszyło. Dodam, że matki nie powinny przechowywać jedzenia w sali, matki nie mają wstępu do oddziałowej kuchni, matki mogą dostać wrzątek do termosu, choć na salach wiszą kartki, że obowiązuje zakaz spożywania gorących napojów.

A matki karmiące, których organizmy mają dużo większe zapotrzebowanie? Matki karmiące nie stanowią osobnej kategorii, mają takie same prawa jak wszystkie inne matki. Poza tym, że usłyszą, że to dobrze, że karmią piersią to mają trudniej, bo w sali nie ma łóżka, czy sprzętu ułatwiającego karmienie dziecka, w sali jest za to dziki tłum ludzi odwiedzający czwórkę leżących tam dzieci, co tworzy naprawdę wyjątkowe warunki dla matki usiłującej karmić dziecko na niewygodnym krześle lub matki wiszącej z piersią nad łóżeczkiem dziecka nauczonego jeść w pozycji leżącej. Matki niekarmiące piersią są powszechnie potępione.

Jak wygląda higiena matki opiekującej się dzieckiem? Wygląda bardzo marnie, a dokładnie wygląda tak, że na całym oddziale, gdzie może przebywać siedemnastu pacjentów, więc tyle samo rodziców, jest jedna łazienka, a w niej ubikacja i prysznic. W salach dzieci są łazienki, ale rodzice nie mogą z nich korzystać. Ja byłam w sali czteroosobowej zwanej pododdziałem niemowlęcym, gdzie łazienki nie ma w ogóle, jest tylko umywalka do częstego mycia rąk i wanienka dla niemowląt. Wanienka szorowana przez salową proszkiem do czyszczenia IZO, bardzo przyjaznym dla skóry niemowląt. Moja sala znajdowała się na jednym końcu korytarza, a łazienka dla rodziców na drugim, co przy liczbie rodziców przypadających na tą łazienkę dla matki sześciotygodniowego niemowlaka stanowiło spory problem, bo trudno znaleźć czas wspólny dla snu dziecka i pustej łazienki. Przyznaję, że zdarzało mi się łamać szpitalny regulamin, który mówi, że osoby towarzyszące dzieciom muszą być czyste, zdarzało się, że ani wieczorem ani rano nie umyłam zębów, bo nie miałam jak, robiłam to dopiero kiedy odwiedzał, bądź zmieniał mnie mąż. Na szczęście mieszkam blisko szpitala i z pomocą męża mogłam korzystać z naszej domowej łazienki.

Jak czuje się matka opiekująca się chorym dzieckiem, która jest głodna, brudna i niewyspana? Tak, czuje się doskonale. Po tygodniowym pobycie niebardzo sobie przypominam matki, które by nie płakały, bo małoktóra kobieca psychika jest w stanie to wytrzymać, a w połączeniu z elementami personelu, który minął się z powołaniem, przestaję się dziwić czemu okna zamykane są na klucz. Owszem, są lekarze, są pielęgniarki, którzy potrafią wesprzeć, którzy potrafią być sympatyczni, udzielić informacji, pomóc, doradzić, jednak jeśli ktoś cię skopie, a później ktoś inny da ci cukierka to i tak cię boli, bo zostałeś skopany. Poza ruganiem w jaki sposób postępujesz z dzieckiem może ci się dostać, że pielęgniarka ma drugą noc z rzędu, a Twoje dziecko płacze, a przecież nikt za nią jutro nie posprząta domu przed świętami. Siedzisz w klaustrofobicznym miejscu, gdzie połowa sali kaszle, martwisz się o swoje chore dziecko, o drugie, które jest bez ciebie w domu, martwisz się o to, czy te kaszlące dzieci nie zarażą Twojego chorego dziecka, czy czasem dziecko nie złapie ospy od dziecka, które widziałaś na korytarzu, a tutaj jeszcze dochodzi problem niewysprzątanego domu dyżurującej pielęgniarki. Myśli o świętach nie pojawiają się w ogóle.

Obraz świątecznego koszmar story można by jeszcze mocno ubarwić, jednak na tym szkicu poprzestanę. W wigilię prokalcytonina spadła do wymaganego poziomu. Jesteśmy razem w domu, więc w świąteczny czas możemy się cieszyć sobą. Jak zawsze mąż mnie dzielnie wspierał czego dowodem są dwie noce, które spędził w szpitalu. Córka nasza wykazała się też niezwykłą postawą, dzielnie odwiedzała brata w szpitalu rozumiejąc, że zawsze któreś z rodziców musi z nim zostać. Z radością wielką przyjęła wiadomość, że brat wraca do domu, a po powrocie obdarza go wielką miłością i póki co ani razu dostał niczym po głowie :)



PS. Szpital nie chciał nas wypuścić ze swoich szponów, bo w sobotę, kiedy wyszłam na chwilę, żeby odetchnąć znalazłam się na SORze z córką i jej rozciętym czołem. Na szczęście tam było szybko, profesjonalnie i sympatycznie, a dzięki empatycznej pani doktor również Koko otrzymało plasterek na głowę, co bardzo ucieszyło jej właścicielkę.

1 komentarz:

  1. Oj masakra :( dobrze że to już za Wami i oby już nigdy :( szpital z małym dzieckiem to koszmar, przy tym miesiąc na patologii to jak wczasy w kurorcie :( byłam gotowa w 3 dobie po cc uciec oknem

    OdpowiedzUsuń