środa, 1 kwietnia 2015

o mówieniu do dzieci

Córka nasza miała trzy dni kiedy wróciła ze szpitala do domu. Dom nasz pachniał domestosem, bo tuż przed naszym powrotem tata zrobił wielkie porządki i doprowadził łazienkę do prawdziwej sterylności.

Wyjaśniłam córce, co to za zapach i że nie zawsze tak pachnie w naszym domu, co, wydaje mi się, przyjęła z ulgą. Następnie poprosiłam męża, żeby oprowadził córkę po domu, żeby pokazał co gdzie się znajduje. Córka w połowie zwiedzania, czyli gdzieś na 20 metrze kwadratowym, zasnęła, ale ja doskonale pamiętam ten obrazek - pierwsze wspólne chwile taty i córki.

Pierwszą kupę w zrobioną  w domu miał zmienić tata. Wiadomo, była to czynność stresująca sama w sobie, bo jak rosły mężczyzna ma się poruszać, żeby nie uszkodzić trzykilogramowego dziecka? Stres był, w domu zapanowała cisza. Wówczas poprosiłam męża, żeby mówił do Poli, żeby jej opowiadał co robi. To ważne, żeby słyszała jego głos, żeby czuła się bezpiecznie uspokojona tonem głosu, żeby słyszała, że jest z nią ktoś bliski. Jemu także pomogło to w rozładowaniu stresu. Od tej pory zaczęło się nasze nieustanne rozmawianie z córką. Tłumaczyliśmy co będziemy robić, opowiadaliśmy co się dzieje dookoła, nazywaliśmy przedmioty. Przez długi czas wydawało się, że córce niewiele to daje, ale z czasem było widać efekty, dzięki temu córka w swojej głowie ma niezłą bazę i co krok nas zaskakuje. 

Od samego początku byliśmy przeciwnikami infantylnego zwracania się do dzieci, seplenienia i tworzenia słów, które nie istnieją. Po pierwsze osoba dorosła wygląda śmiesznie używając takiego pseudo-dziecięcego języka, po drugie nie wpływa to dobrze na rozwój dziecka.

Najczęściej seplenią i "spieszczają" babcie, w dodatku kiedy zwracamy uwagę, że tak nie należy robić, to czują się urażone, bo przecież one to z miłości robią, chcą swoją czułość podkreślić podając wnukowi "śmociunia" zamiast smoczka, a my blokujemy tą eksplozję miłości. Prawda jest taka, że wnuk będzie wdzięczny za sam poświęcony mu czas, za zauważenie potrzeby i podanie smoczka i nie ma potrzeby lukrowania.

Nie chodzi o to, że nie można używać zdrobnień, zdrobnienia funkcjonują w języku polskim i wiadomo, że dziecko je łyżeczką z miseczki, a kiedy to robi siedzi przy stoliku, na spacerze widzi pieska czy ptaszka. Świat dziecka jest mały, więc i znajdujące się w nim przedmioty są małe, ale są to łyżeczka, piesek czy ptaszek a nie łyziećka, piesiek, czy ptasiek. Dziecko słucha i chłonie wiedzę o świecie i naszym zadaniem jest przekazanie wiedzy prawdziwej.

Pola używa bardzo wielu słów, wiele z nich brzmi jeszcze niepoprawnie. Zamiast "miś" mówi "psi", "okulary" to "kolary", a każdy ptak to "koko", nie poprawiamy jej na siłę, ale też nie mówimy jej językiem, żeby nie utrwalać niewłaściwych form. Kiedy jest możliwość komentujemy: "tak, to jest miś", "zobacz kaczka pływa, kura chodzi, a to jest kos, czy sikorka", dzięki temu mimo, że dziecko każdego ptaka nazywa koko, to po podaniu nazwy potrafi wskazać właściwego ptaka, teraz trzeba tylko zaczekać, aż nauczy się te nazwy wypowiadać, bo bazę w głowie ma.

Co zatem robić kiedy otoczenie Twojego dziecka zaczyna seplenić czy używać nieistniejących słów? Prosić, żeby tego nie robiło, wytłumaczyć dlaczego, chyba każdy komu zależy na stworzeniu dobrych warunków do rozwoju dziecka spełni naszą prośbę.

O czym jeszcze pamiętać? Mówić dużo, opowiadać o otaczającym świecie. Rozmawiać, zadawać pytania. Czytać, na początek najlepiej wierszyki. Oglądać książeczki i nazywać przedmioty w książeczkach, a także w otaczającej rzeczywistości. Gdy dziecko zacznie używać wyrazów dźwiękonaśladowczych np. brum brum, pomagać mu je nazwać: tak, to jest autko.

Jeszcze słowo wyjaśnienia. Do dzieci nie trzeba mówić językiem dorosłych. Język rodzicielski powinien być barwny, pełen emocji, wyrazów dźwiękonaśladowczych, ponadto wolny, wyraźny, przeciągający sylaby, wypowiadany wysokim  tonem, z towarzyszeniem radosnej mimiki i kontaktu wzrokowego, ale to wszystko powinno się mieścić w granicach poprawnej polszczyzny.

Rzecz jasna, każdy robi, tak jak lubi i uważa za stosowne, jeśli jesteś rodzicem "słodziutkiego cukieleczka" pewnie wybierzesz drogę inną niż my, rodzice Poli Kurek.

A oto dowód, że warto nazywać rzeczy po imieniu:
Mówię Poli przed południową drzemką: "chodź, zdejmiemy buciki" na co Pola: "mama, to nie są buty, to są papcie!"


Pola bardzo szybko opanowała samodzielne czytanie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz