sobota, 6 września 2014

wspomnienie

Pamiętam czasy, kiedy rankiem pełna energii biegłam do, oddalonego od domu 7 minut, miejsca mojej aktywnej działalności, działałam, później do pracy jechałam, wieczorem wracałam i ciągle energię miałam.


A dzisiaj? O ósmej wyruszyłam do tego oddalonego o 7 minut miejsca, które przy zimowej aurze pozbawiającej drzewa z liści, widać z mojego okna i dystans wydawał mi się niezwykle długi. Po drodze zauważyłam biegnącą pod górkę, z której schodziłam, dziewczynę, która przy zmniejszeniu dystansu okazała się moją koleżanką sprzed lat. Jak na takie spotkanie przystało zamieniłyśmy słówko, a może kilka zdań, co spowodowało, że mój czas na dotarcie znacznie się skurczył. Pożegnawszy się dziarskim krokiem ruszyłam do przodu, żeby nadrobić i jak tu nagle mnie coś zakłuło, to poważnie zwątpiłam i znacznie swój ruch ograniczyłam. Niczym babcia emerytka kontemplująca otaczającą rzeczywistość z prędkością dżdżownicy zaczęłam poruszać się w kierunku miejsca przeznaczenia. Osiągnięcie celu ostatecznego celu poprzedziły schody prowadzące na wysokie drugie piętro starej kamienicy. Padłam na krzesło niczym uczestnik maratonu z przerażeniem myśląc, że to dopiero początek.

Po dwugodzinnym spotkaniu, z wielkim ubolewaniem, że moja kondycja nie pozwala mi na udział w ważnym wydarzeniu, w którym planowałam wziąć udział, udałam się w kierunku powrotnym. Tym razem szłam bardzo powoli czując każdy kilogram, który przyszło mi nieść, a w niesieniu którego nikt nie mógł mnie odciążyć. Szłam i szłam. Pogoda przepiękna była moim towarzyszem i całe szczęście, bo gdyby była mniej piękna moja prędkość wcale by się nie zwiększyła. Po dłuższej chwili, znacznie dłuższej niż 7 minut wdrapałam się na górkę, na której stoi mój blok, następnie pokonałam schody prowadzące na drugie piętro i znalazłam się w domu. Pustym domu, bo córka i mąż udali się na wycieczkę w góry.

Zdjęłam buty, opróżniłam pęcherz, wstawiłam wodę na herbatę i położyłam się na sofie, żeby odciążyć kręgosłup. I tak leżę od godziny i myślę, że nie mam siły się podnieść, że chce mi się pić i muszę przygotować coś na obiad. W kuchni czajnik zastanawia się pewnie po co gotował tą wodę, że nie szanuję jego pracy, Tauron zaciera ręce, bo nabijam sobie rachunek, ale nawet to nie jest w stanie wprawić mnie w ruch. Włączyłam komputer, który leżał obok, uzupełniłam stan ploteczek/wiadomości i nagle wylało się ze mnie jak to onegdaj bywało. Zanim Junior nie stanie się osobnym bytem będę leżała i wspominała i czekała, aż wszystko znowu wróci do normy. No dobra, spójrzmy na to realniej, dopóki Pola z gór nie wróci będę leżała i patrzyła na otaczający mnie wymagający uporządkowania świat i w ogóle nie będę się nim przejmowała. Oddaję się fizycznej regeneracji. Dobrze, że mam taki lekki komputer. Niecałe 1,5 kg.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz