środa, 4 grudnia 2013

dzień jak co dzień


Zjadłam śniadanie, którym tradycyjnie musiałam się podzielić z córką, odczekałam, aż skrupulatnie ubabrze chlebem podłogę, pomogłam jej zużyć resztki zapasów energii, odczekałam, aż dobrze zaśnie i zabrałam się za sprzątanie.

Podzieliłam to sobie na rzeczy, które muszę zrobić bez Poli i takie, które muszę zrobić z nią. Podłogę umyłam jak spała, co zauważyła kiedy się obudziła, bo na nowo ją wybabrała. Z praniem czekałam, aż się obudzi, bo nie wybaczyłaby mi, gdybym powiesiła je sama. Zabawę, jak zawsze, miała doskonałą, na koniec upodobała sobie moje majtki i za nic nie chciała ich oddać. Stwierdziłam, a niech sobie z nimi siedzi i poszłam do kuchni, za chwilę patrzę, a dziecię przyszło za mną, razem z majtkami.

Pola w drodze do kuchni.

Poczytałyśmy gazetę i poszłyśmy na spacer. Na osiedlu spotkałyśmy sąsiadkę, tą, która w Poli widzi chłopca. Dzisiaj zauważyła niebieskie oczy: "boże, jakie niebieskie oczy, nieprawdopodobne jakie ona ma niebieskie oczy". I tym sposobem moja córka stała się dziewczynką, podziękowania należą się oczom. Zostawiłyśmy sąsiadkę w jej zachwyconym stanie i poszłyśmy do centrum.

Trafiłyśmy po drodze na dwa pogrzeby, co nieco spowolniło nasz spacer. Na korki tym razem nie trafiłyśmy, ale młotów pneumatycznych i barykad nie zabrało. Zastępczy przystanek usytuowany na wąskim chodniku i rozwalone nogi, w obuwiu chyba nr 54, siedzącego tam młodzieńca, również nie były łatwe do pokonania, zwłaszcza, że młodzieniec nie liczył się z otaczającą go społecznością. Znowu pożałowałam, że udałam się do centrum naszego miasta. Tym razem kierowałam się misją, chciałam w Canei kupić pięknego słonecznika do przedpokoju, jako ornament rozjaśniający wejście do naszego domostwa. A zakup był konieczny dlatego, że zabrakło mi cierpliwości i zebraną dziką różę przedwcześnie uznałam za ususzoną, na co ta mocno oklapnęła i nie wyglądała reprezentacyjnie. Niestety, Canea zeszła na poziom targowiskowego kiczu, jeśli chodzi o słoneczniki. Kupiłam coś, co jest czerwone i przypomina głóg. Kiedy wróciłyśmy do domu, wyczyściłam dziecko z sadzy - pamiątka ze spaceru do centrum i umieściłam nowy ornament w przeznaczonej do tego butelce stojącej w przedpokoju. Moje działania spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem córki. Najwyraźniej uznała, że to będzie jej nowa zabawka i teraz manifestowała to, siedząc przed szafką w przedpokoju i wyjąc donośnie. 

A ja patrzę na nasze rano uprzątnięte mieszkanie i nie widzę śladu po porannych porządkach. Duży pokój zawalony zabawkami, sypialnia zawalona naszą liczną garderobą spacerową i nie tylko, w kuchni sterta naczyń, pozostałości po gotowanym obiedzie. A podłoga daleka już od umytej. I jak tu wytłumaczyć mężowi, że przed południem wszystko było na błysk? Ja bym nie uwierzyła.

Post Scriptum.
Godzinę później. Mąż wierzy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz