Od kilku dni chodzą mi po głowie wspomnienia porodu, a odkąd przeczytałam wspomnienie koleżanki, jak to było przed rokiem, to już w ogóle odczuwam potrzebę zebrania tego w post i wyrzucenia z siebie.
Na poród oczekiwałam z radością, po różnorakich lekturach postanowiłam nastawić się mega pozytywnie do tego wyjątkowego wydarzenia i nie mogłam się doczekać, kiedy nastąpi, powodem była nie tylko męcząca zgaga i chęć powrotu do stanu, kiedy mogę sobie samodzielnie zawiązać buty. Miałam tylko jedno życzenie, żeby poród nie zaczął się w nocy, bo nie chciałam być już na starcie zmęczona i myśleć tylko o tym, kiedy będę mogła się położyć spać.
Termin porodu miałam na sobotę. W czwartek rano obudziłam się z niezwykłą energią do wszystkiego, można powiedzieć, że włączyło mi się dosyć mocne adhd. Posprzątam dom, zrobiłam pranie, ugotowałam, zrobiłam tort czekoladowy, a energii nie ubywało. Poważnie zaniepokoiłam inną ciężarną, znajdującą się we Francji na końcu mojego skype'a, która towarzyszyła mi tego dnia za pośrednictwem komputera i przeraziła się, że ta moja energia doprowadzi do porodu i to ona będzie musiała dzwonić do mojego męża, że to już.
Po tak pracowitym dniu zasnęłam jak dziecko tuż po 20 i spałam do godziny siódmej. O 7.40 mąż wyszedł do pracy, a ja wstałam z łóżka i poczułam, że coś się ze mnie leje. Spokojnym krokiem poszłam do łazienki, żeby upewnić się, czy to odeszły wody płodowe. Upewniwszy się, że tak właśnie jest, pomyślałam sobie: hurra, zaczęło się! Ucieszyłam się, że jest rano, że jestem wypoczęta oraz że zaczęło się dzień wcześniej, bo będziemy mogli rodzić w spokoju, wolni od mnóstwa telefonów. Oczywiście plan był taki, że nikomu nie powiemy, że już rodzimy.
Zaczekałam, aż mąż dojdzie do pracy, żeby mógł tam powiedzieć, że go dzisiaj nie będzie i zadzwoniłam. Starałam się załatwić to jak najbardziej naturalnie, jednak mimo moich starań wyszło bardzo filmowo. Słysząc moje: "zaczęło się" mąż w popłochu ruszył z powrotem do domu. Ja spokojnie przystąpiłam do kąpieli, umycia włosów - przecież nie będę rodziła z tłustymi włosami - i do konsumpcji śniadania, bo jak już trafię do szpitala, to nie pozwolą mi nic zjeść. Mąż w nastroju dalekim od spokoju wbiegł do domu i zachowywał się tak, że czułam że muszę go natychmiast przywołać do porządku, nie widziałam potrzeby, żeby sprawdzał moją od dawna spakowaną torbę do szpitala. Gotowi ruszyliśmy do szpitala.
Nasz samochód postanowił dodać dramatyzmu całej sytuacji i nie bardzo chciał odpalić. Wcześniej i w sumie później takie rzeczy mu się nie zdarzały, więc chyba i on przejął się porodem. Kiedy przejeżdżaliśmy przez bramę szpitala mąż także odegrał swoją małą filmową kwestię: "Panie, żona mi rodzi!" - krzyknął do parkingowego, na co tamten pośpiesznie otworzył szlaban. Mąż mój uczciwy jest i kiedy mnie przyjmowali, a on już się nieco uspokoił, chyba tym, że nie ma już ryzyka, że urodzę w domu, poszedł uregulować opłatę za parking.
Będąc już w swojej sali porodowej dostałam smsa od kuzynki: "wpadnę na kawę, czy już rodzisz?". Stwierdziłam, że to może jedyna okazja w życiu, żeby kuzynka otrzymała takiego smsa, więc odpisałam: "rodzę". Później wyciszyłam telefon.
Jeszcze jedna sytuacja, którą pamiętam i której pewnie mój mąż też nie zapomni. Miałam skurcz, bolało jak cholera, pomyślałam sobie klęknę na worku sako, ale jak to zrobiłam, to okazało się, że jest jeszcze gorzej, a w dodatku nie mogę wstać. Popatrzyłam na stojącego obok męża z nadzieją, że mnie z tego wyciągnie i co widzę? Mąż stoi, patrzy w okno i ZIEWA! W momencie doznałam przypływu sił i z całym impetem zapytałam ziewającego męża: nudzi ci się?! Podobno był przerażony, nigdy mnie takiej nie widział. Na szczęście przed porodem położna ostrzegała, że może mnie zobaczyć w różnych odsłonach.
Zanim spotkaliśmy się z naszą córką minęło sporo czasu i po drodze były chwile, w których nie było nam wesoło, na szczęście wszystko dobrze się skończyło i żyjemy razem szczęśliwie i miejmy nadzieję, że długo!
Z pozdrowieniami dla koleżanki BP!
piekne! aż się popłakałam! ;)
OdpowiedzUsuń